• By zrobić dobre zdjęcie, nie boi się nawet wpaść do… rzeki! Z radną miejską i rzeczniczką starostwa powiatowego Joanną Kupś porozmawialiśmy o jej wielkiej pasji jaką jest fotografia.

    Kiedy zaczęła Pani zajmować się fotografią?

    Zawsze mnie intrygowały stare, rodzinne fotografie. To patrzenie na osoby, które należą już do przeszłości, gdy ma się świadomość, że przyczyniły się do kształtu teraźniejszości. Bez nich nie byłoby kogoś z mojej rodziny. Zmienia to patrzenie na świat. Pan w kapeluszu to prapradziadek. Nie miałam możliwości go spotkać, ale mogę go teraz, trzymając w dłoni fotografię, poznać, popatrzeć na jego spojrzenie, ubiór, wystrój dawno już rozebranego domu… Zastanowić się, jak żył? Jakim był człowiekiem? „Wstrząsnęło” mną jednak inne zdjęcie – czarno-białe, które było dla mnie magiczne, nostalgiczne i tajemnicze. Spokój sytuacji uchwyconej na tym zdjęciu mnie zafascynował. I to był właśnie ten moment, kiedy stwierdziłam, że ja też tak chcę! Chcę umieć zatrzymać chwilę życia w kadrze. Miałam wtedy może z 15 lat. Fotografia przedstawiała mojego tatę na pomoście łowiącego ryby.

    Dlaczego akurat fotografia?

    Bo chciałam umieć zatrzymywać chwilę, bo zachwyca mnie życie i widzę, jak jest ulotne i ile się z niego zapomina osób, zdarzeń, wzruszeń…

    Skąd ta pasja i umiejętności?

    Fotografia jest czymś pięknym. Pozwala zbliżać ludzi. Kto z nas, będąc u rodziny czy przyjaciół, nie oglądał wspólnie zdjęć? Ileż wspomnień one przywołują. Lubię malować, więc może trochę inaczej patrzę na świat, jednak od dawna, z różnych przyczyn tego nie robię, a „mazanie” ołówkiem na kartkach się nie liczy… Zdjęcia to dla mnie też obraz, który zależnie od światła, kadru czy tematu jest bardziej plastyczny, mroczny lub dynamiczny. Wspólne fotografowanie też jest czymś pięknym. Idzie się na przykład ulicą i dwie osoby zawsze zobaczą coś innego! Ta różnorodność mnie za każdym razem zaskakuje i fascynuje.

    Jest Pani samoukiem? A może brała udział w jakichś kursach, zajęciach lub szkoliła się pod okiem kogoś z rodziny czy znajomych?

    Pamiętam wywoływanie zdjęć w ciemni u mojego nieodżałowanego kuzyna. Była w tym jakaś magia. To dzięki Robertowi moje dzieciństwo było piękne. We wspomnieniach mam obraz przerabianej łazienki na niesamowite miejsce – ciemnię, gdzie w kuwetkach moczyły się białe kartki, które po chwili zamieniały się w fotografie. Moje pierwsze samodzielne próby szybko uświadomiły mi, że aby robić piękne zdjęcia, potrzebna jest jednak wiedza – techniki obsługi aparatu i wiedza jak patrzeć na świat. Oko ludzkie inaczej dostrzega barwy. Musiałam nauczyć się tajemniczego kodu „głębia ostrości, przesłona” i innych. Nie chciałam tylko naciskać przycisk migawki tak, by zdjęcie jakoś „wyszło”. Poszukiwałam w fotografii czegoś więcej. Trzeba było się nauczyć techniki, by zrealizować swoje plastyczne wizje. Nigdy nie zrobi się wspaniałych zdjęć, jeżeli opiera się wyłącznie na teorii. Musiałam wygospodarować czas na praktyczną pracę nad warsztatem, choć nadal daleko mi do doskonałości – wiem. Uważam, że kreatywności można nauczyć się wyłącznie w trakcie tworzenia. Tego się też uczyłam i podpatrywałam od innych osób. Oraz tego, że nauka fotografii wymaga cierpliwości. Czasami trzeba pójść parę razy w wybrane miejsce, by złożyły się wszystkie elementy układanki – światło, kadr, osoby… Niekiedy się czeka na przykład na mgłę. Uczyłam się u Maćka Michalskiego. Później założyłam nawet „Pabianickie Towarzystwo Fotograficzne Stowarzyszenie Twórców”, którego byłam prezesem. Stare dzieje… Nadal twierdzę, że mało potrafię i zaliczam siebie do amatorów. Nie ukończyłam żadnych studiów czy szkół o profilu w nazwie „fotografia”. Byłam na szkoleniach i brałam udział w warsztatach studyjnych, jednak nie jestem profesjonalistką i nigdy tak o sobie nie powiem.

    Czym robi Pani zdjęcia?

    Fotografii uczyłam się na tak zwanym analogu. Maciej Michalski, którego zapytałam, jaki mam sobie kupić aparat fotograficzny, myślałam podobnie do innych amatorów, że najpierw trzeba się zaopatrzyć w megasprzęt, a zdjęcia „same się zrobią”, odpowiedział: „Najprostszy! Kup sobie Smienę!”. Zatkało mnie wtedy! Pomyślałam niepochlebnie o Maćku: „Wariat!”. Na szczęście miałam „Zorki 4” i „Smienę” i to tym aparatem zrobiłam zdjęcie naszej rzeki Dobrzynki. Wysłałam je na wystawę fotograficzną i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu… ją wygrałam! Okazało się, że Maciej miał rację. Nie sprzęt, a oko i wrażliwość – to też jego słowa. Stary dowcip fotograficzny mówi, że trzeba iść do sklepu i poprosić o aparat, który robi ładne zdjęcia i taki dostaniemy. Lub że najlepszy jest ten aparat, który mamy przy sobie. Obraz powstaje w głowie, dzięki wyobraźni, wrażliwości i poczuciu estetyki. Aparat to tylko urządzenie do jego rejestracji. Lubię i mam sentyment do aparatów analogowych, ale obecnie najczęściej sięgam po aparat cyfrowy. Jestem fanką Canona. Bo wiadomo, że świat się dzieli na canonowców i niconowców:)

    Co lub kto inspiruje Joannę Kupś?

    Mam swoich dwóch mistrzów: Chrisa Niedenthala i Tomasza Tomaszewskiego.

    Czym dla Pani jest fotografia?

    W fotografii kieruję się przede wszystkim zasadą naturalności. Staram się wydobyć i uchwycić naturalne momenty. Lubię fotografować ludzi, ale nie jestem miłośniczką „ustawianych” zdjęć. Fotografia studyjna to dla mnie najmniejsza forma aktywności. Może dlatego że nie mam własnego studia? Chociaż brzmi to jak wymówka.

    Co daje fotografia?

    To hobby, praca, przyjemność, metoda poznawania świata, sposób spędzania wolnego czasu… To po prostu ta część mojego życia, która wiąże pozostałe jego elementy.

    A co Pani ceni w fotografii?

    Może to dziwnie zabrzmi, ale podobają mi się zdjęcia, które są technicznie niedoskonałe. Obecnie aparaty cyfrowe są na tyle zaawansowane, że wykonanie poprawnego technicznie zdjęcia nie sprawia już problemu. Dla mnie najfajniejsze jest chwytanie chwil, „łapanie” ulotnych sytuacji i niepowtarzalnych momentów. Bez pozowania, ustawiania i inscenizowania. Swoiste „zamrażanie i zatrzymywanie” rzeczywistości, a ta, jak wiadomo, idealna nie jest. Nie lubię sztuczek komputerowych, one tylko maskują brak warsztatu i pomysłu na zdjęcie. Chociaż wiem, że osoby, które potrafią to robić, są swoistymi artystami. Jest do dla mnie jednak inna dziedzina. Podciągam to pod grafikę komputerową. W fotografii dla mnie najważniejsza jest pasja.

    Co najbardziej lubi Pani fotografować?

    Tematem może być właściwie wszystko. Ale bardzo lubię fotografię, jak ja to nazywam, „sytuacyjną”. Inspiracją jest dla mnie przede wszystkim otaczający mnie świat. Tam wrażliwość, otwartość na spostrzeżenia i czasami refleks bardzo się przydają. Niekiedy to tak zwane szczęście.

    Z jakiego zdjęcia zrobionego przez siebie jest Pani najbardziej dumna?

    Mam takie zdjęcia, które są dla mnie bardzo ważne. Technicznie są też bez zarzutu, podobno:) To portret mojej córki, gdy szła ulicą z rozwianymi włosami i nie miała pojęcia, że jej niesforna mama robi „fotkę”. Kocham tę fotografię. Drugie zdjęcie to pejzaż sytuacyjny – polna droga lekko zakręcająca pod górę i idące nią dwie kobiety z wiadrami. Lubię to zdjęcie. Prawie słychać na nim brzęczenie much w letnim upale. Kolejne to taka fotografia z przymrużeniem oka, związana z moim zawodem urzędnika. To „biurko” w starej fabryce…

    Ma Pani jakąś zabawną historię związaną z fotografią?

    Takich sytuacji było mnóstwo! Rozbawia mnie wspomnienie, jak chcąc zrobić sesję plenerową, zabrałam masę sprzętu, blendy, statywy, aparaty… Koleżanka-modelka wykonała profesjonalny makijaż, fryzurę… Wszystko gotowe, słoneczko świeci, ślicznie, ładnie. Robimy pierwsze zdjęcie… i co? I wielkie NIC. W żadnym aparacie nie było akumulatorów! Zostały w domu w ładowarkach, żeby broń Boże nie zabrakło „prądu” podczas sesji na polach. To, że wpadłam do rzeki, cofając się, by „objąć” wszystkich na grupowym zdjęciu też mnie – i wszystkich co to widzieli – rozbawia do łez!

    Otrzymała Pani kiedyś taki komplement, że pamięta go do dziś?

    Tak. Maciej Michalski, a trzeba wiedzieć, że był naprawdę zdolnym fotografikiem, dla mnie mistrzem, powiedział mi, że mam umiejętność fotograficznego patrzenia i co jak co, ale fotografie mi wychodzą. Z ust Maćka to megakomplement. Kto go znał, ten wie. Tym bardziej że nasze relacje były burzliwe… Biedny „Barak”, aż czasami drżał w posadach, tak się spieraliśmy o wizję, wrażliwość, kadr, światło, temat i inne aspekty. Oj, łagodnie nie było!

    Jakie ma Pani osiągnięcia w fotografii?

    Wygrywałam konkursy fotograficzne. Nie lubię się tym chwalić. Wysyłałam swoje niedoskonałe zdjęcia bardziej dla sprawdzenia siebie. Jednak to bardzo miłe, gdy dostaje się informację od profesjonalistów, artystów plastyków, że to, co się wykonało, podoba się i zostało nagrodzone. Tym bardziej że ja nie robię „słodkich zdjęć”. Moje zdjęcia charakteryzują się lekkim niedoświetleniem, mrocznością. Nie lubię robić milionów zdjęć, by ewentualnie wybrać jakieś co „się uda”. Wolę zrobić 20 i z nich być zadowolona z 15. Klisza fotograficzna uczyła myślenia. Miała 36 klatek. Zanim się zrobiło zdjęcie, trzeba było je zainscenizować w głowie. Nie do pomyślenia w obecnych czasach, gdy telefonem robi się tysiące fotek. Bezmyślnie.

    Dziękujemy za niezwykle twórczą rozmowę!

    Klaudia Kardas

    foto: zbiory własne

    Udostępnij