O tym, czego można się dowiedzieć o swojej rodzinie (i nie tylko) z dawnych akt parafialnych.
W artykule „Potomkowie dawnych młynarzy” pisałam w grudniu o gałęzi mojego drzewa genealogicznego prowadzącej do rodzin Depcików i Kociołków. Jest to jego najdłuższa gałąź – linia, w której udało mi się zabrnąć najdalej w przeszłość. Dziesięć pokoleń wstecz, dziesięć razy pradziadkowie, czyli Adam i Zofia Depcikowie. Kiedy i gdzie się urodzili – nie wiadomo. Kiedy wzięli ślub – również nie wiadomo. Choć ich pierwsze dziecko (syn Mateusz) urodziło się 20 września 1657 roku, więc było to na pewno przed tą datą. Udało mi się dotrzeć do pokolenia, które przyszło na świat między, strzelam, 1610 a 1640 rokiem. Jest to jednak ewenement w mojej „pracy”. Z reguły docieram i zatrzymuję się 100 lat wcześniej.
Z tego związku urodzili się (oprócz pierworodnego Mateusza): Walenty (28.01.1659), Regina (17.11.1660), Jan (23.05.1662), Piotr (13.01.1664), bliźniaczki Ewa i Gertruda (10.03.1665), Paweł (3.07.1675) oraz Marcin (11.11.1677). Dzieci Adama i Zofii „zaksięgowane” są jako narodzone w „Molendino”, co oznacza po łacinie „młyn” (poza Janem, Pawłem i Marcinem, w indeksach których pojawia się jedynie parafia Dłutów, bez miejscowości). Przy jednym z aktów (syna Jana) pojawia się informacja o nazwisku panieńskim Zofii. Miałoby brzmieć „Tatara”. Po sprawdzeniu tego nazwiska w aktach parafii Dłutów widać, że pojawia się ono w tamtych latach.

Dalej mamy pokolenie Marcina i Ewy Depcików (dziewięć razy pradziadkowie), czyli syna Adama i Zofii oraz jego nieznanej z nazwiska małżonki. Kiedy ta para wzięła ślub – także nie wiadomo, ale było to na pewno przed 1707 rokiem, kiedy to narodził się syn Adam (26.03.1707). Drugi był Piotr (30.07.1708), a dalej: Stanisław (9.05.1712), Jan (12.06.1714), Marianna (28.07.1716) i Jadwiga (13.10.1717). Wszystkie dzieci urodziły się w młynie Depcik (drugi syn Adam zaindeksowany jest pod hasłem: „Molendino”) oprócz Marianny, która miała urodzić się w Dłutowie. Niech nie dziwi, że rodzice nadali dwóm synom to samo imię. Oznacza to, że pierwsze dziecko, niestety, zmarło. Wertując akta rodzinne, widać swojego rodzaju tradycję, że gdy dziecko umierało, kolejne dostawało po nim imię. Czasem to utrudnia genealogiczne poszukiwania. I nie tylko to.
Nasza polska historia, trudna i piękna zarazem, mocno komplikuje poszukiwania przodków. Ile akt zaginęło lub uległo zniszczeniu w wyniku wojennej, nie jednej przecież, zawieruchy? A ile ze względu na zabory spisano cyrylicą i czasem trudno je dziś rozczytać? Język przecież zmienił się przez 300 czy 150 lat. No i charakter pisma – raz bardziej, raz mniej czytelny, niezależnie, czy to język rosyjski, polski czy łacina – również robi swoje. A skoro jesteśmy przy piśmie…
Kiedyś większa część społeczeństwa nie umiała pisać. Z tym że to „kiedyś” wcale nie było tak dawno. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że ludzie nie potrafili pisać i czytać nie 300 czy 200, a „tylko” 100 (i mniej) lat temu. Akty mojej rodziny za każdym razem wieńczy zdanie: „wszyscy zgromadzeni pisać nie umieją”. Dokument sporządzał ksiądz, który następnie odczytywał go zainteresowanym i jako jedyny podpisywał.

Rozbudowywanie drzewa genealogicznego komplikuje fakt, że nasi dawni krewni często nie wiedzieli… ile mają lat. Rozbieżność między aktami narodzin a aktami zgonu bywa wręcz szokująca. Czytamy w nich, że ktoś odszedł w wieku 90 lat, a z aktu urodzenia wynika, że miał najwyżej 80, a może „tylko” 70 parę. Kilka razy spotkałam się i ze 100-latkami, ale najczęściej brakowało mi wtedy aktu narodzin dla weryfikacji tak zacnej długości życia. Z dzisiejszej perspektywy trudno wyobrazić sobie, że nie wiemy, w którym roku się urodziliśmy, ale przed wiekami było to normalne. Błędy o 10 (i więcej) lat to chleb powszedni dla osób poszukujących swoich korzeni. Ale czy można się dziwić, skoro czyjąś śmierć często zgłaszali księdzu sąsiedzi? Choć nawet, gdy o zgonie informowała rodzina, to i tak dochodziło do wielu błędów i pomyłek. Nie tylko w kwestii wieku.
Wielokroć informujący księdza o czyjejś śmierci podawali inne miejsce urodzenia niż sami znajdziemy w aktach narodzin. Nagminnie zdarza się też inne imię rodzica (lub rodziców), inne nazwisko panieńskie matki czy samej osoby zmarłej. Właściwie w każdym akcie – urodzenia, ślubu, drugiego ślubu, ślubu dziecka, ślubu drugiego dziecka, zgonu – bywa, że podana jest inna forma nazwiska. A czasem zupełnie inne. Pawlak czy Pawlikowska? Jończyk, a może Jonek, Joneczek lub Jańczyk? Od strony mamy posiadam przodków ze Śląska, ale jakie nosiła nazwisko panieńskie moja kilka razy prababcia – nie wiem. Kościeba, Kocieba, Kocieb, Koczuba, Koczub?… Mam w drzewie krewną, którą ochrzczono jako Róża, ale ślub wzięła już jako Rozalia. Mam krewną, która raz w aktach ma na imię Helena, a raz Magdalena. W czasie genealogicznych poszukiwań trzeba zdecydowanie uzbroić się w cierpliwość…

Kolejne pokolenie Depcików (osiem razy pradziadkowie) to Piotr i Małgorzata – syn Marcina i Ewy oraz nieznana (ponownie) z nazwiska małżonka. Skanu aktu lub choćby odnotowania w internetowym indeksie ślubów znów nie ma, ale pierwsze dziecko, córka Marianna, urodziła się w 1742 roku (29.01.) w „Molendino”. Dalej był Filip (30.04.1744), opisywany przeze mnie wraz z żoną Teresą z Kociołków w artykule „Potomkowie dawnych młynarzy”, oraz Konstancja (18.02.1748), obydwoje urodzeni w „Młynie Depcig”. Warto w tym miejscu podkreślić, że niektóre akty mogły nie zostać zindeksowane czy zeskanowane i wrzucone do sieci. Ba, niektóre mogły po prostu nie przetrwać, o czym pisałam już wcześniej. Dlatego trzeba brać pod uwagę to, że naszych dawnych krewnych w poszczególnych pokoleniach było więcej, niż podpowiada internet.
To, że dawniej w rodzinach przychodziło na świat więcej dzieci, jest faktem oczywistym i powszechnie znanym. Potomstwo w liczbie ponad dziesięciu nie było niczym zaskakującym. To, że wiele latorośli nie dożywało nawet wieku nastoletniego, umierając w wieku 2, 4 czy 8 lat – niestety, również. Jak i śmierć niemowląt, kilka dni czy tygodni po porodzie. To, że małżeństwa zawierano wcześniej niż dziś – także wiadomo. Mimo wszystko z dzisiejszej perspektywy zadziwia spora liczba ślubów 16-latek. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, o czym pisałam wcześniej, czyli nie zawsze prawidłowe szacowanie wieku…
Warto zaznaczyć, że sakramentalne „tak” mówiły zarówno osoby bardzo młode, jak i bardzo dojrzałe. Mam w swoim drzewie przynajmniej dwóch przodków, którzy ślub wzięli w wieku 75 lat. Szukając aktów dalekiego krewnego, natrafiłam przypadkowo na mężczyznę, który w wieku 93 lat ożenił się z 40-latką. Są to najczęściej śluby wdowców i wdów, z obu stron lub jednej. Ale kawalerów i panien biorących pierwszy ślub w późnym wieku – nawet z XXI-wiecznej, wydawałoby się bardziej liberalnej perspektywy – było naprawdę dużo. Zwracają uwagę także różnice wieku między małżonkami. Nadal szokujące i kontrowersyjne dziś, miały miejsce nagminne 100, 200 i 300 lat temu. Warto też podkreślić, że wśród tych par nierzadko bywały takie, gdy to kobieta była sporo starsza od małżonka, co znów łamie pewnego rodzaju tabu utrzymujące się nawet współcześnie.

Na podstawie starych dokumentów widać także, jaka dawniej była rola i presja małżeństwa. I nie chodzi tylko o opisywany wyżej wiek osób wstępujących w formalne związki, a raczej o czas, jaki mijał między śmiercią męża lub żony, a kolejnym ślubem. Tu ponownie, żyjąc w 2025 roku i zawierając małżeństwa z (najczęściej) miłości, trudno wyobrazić sobie, że tracimy partnera, a za kilka tygodni czy miesięcy ponownie ślubujemy komuś uczucie i wierność aż do śmierci.
Filip i Teresa Depcikowie, moi siedem razy pradziadkowie, ślub wzięli 18 lutego 1770 roku. Mieli dzieci: Mariannę (10.09.1771), Dorotę (13.02.1774), Marcina (4.11.1775), Walentego (25.02.1778), Grzegorza (12.03.1780), Reginę (27.02.1782), Mariannę (24.02.1785), Gertrudę (22.03.1787), Agnieszkę (21.01.1789), Jana (16.07.1790), Katarzynę (22.04.1792) i Elżbietę (23.11.1793). Moja prababcia Leokadia Marek pochodziła od córki Filipa i Teresy Depcików – Marianny, po mężu Tomaszewskiej. Pradziadek Franciszek Kardas zaś od ich córki Reginy, po mężu Jaksie. Moi pradziadkowie od strony taty byli więc ze sobą daleko spokrewnieni. Dawniej było to zupełnie normalne, co możemy zauważyć na podstawie akt. Budując drzewo genealogiczne swojej rodziny, nierzadko dostrzegam wspólnych przodków jakiejś pary czy powtarzające się w różnych gałęziach osoby. Częste były także śluby rodzeństwa z jednej rodziny z rodzeństwem z innej rodziny.

Czego jeszcze można dowiedzieć się ze starych dokumentów? Kim byli rodzice chrzestni naszego przodka, kto był świadkiem ślubu lub kto poinformował księdza o danej śmierci. Również tego, czym zajmowali się na co dzień i jaki zawód wykonywali. W aktach mojej rodziny pojawiają się głównie określenia, takie jak: „włościanin”, „zagrodnik”, „gospodarz” i „rolnik”, czasem „wyrobnik” lub „komornik”. Krótko mówiąc, moi przodkowie pochodzili ze wsi i zajmowali się rolą. Niektórzy z nich posiadali swoje gospodarstwa i ziemię, a inni nie mieli nawet własnego domu i mieszkali u zamożniejszych gospodarzy (komornicy). Mój jednocześnie siedem i sześć razy pradziadek Stanisław Czapliński (pojawia się w moim drzewie dwa razy) był strzelcem lasów rządowych, przez co otrzymywał specjalną emeryturę. Pochodził z Bolimowa (powiat skierniewicki) i, według aktu zgonu, miał dożyć sędziwego wieku ponad 100 lat. Mój praprapradziadek Stanisław Zając z okolic Łasku w akcie ślubu wpisany jest jako „żołnierz rezerwowy”. To jednak wyjątki od „rolniczo-wiejskiej” reguły.

Nieścisłości i niewiadomych przy budowaniu drzewa genealogicznego jest wiele. Poszukiwanie przodków jest ciekawą przygodą i nauką historii, ale jednocześnie bywa frustrującym odbijaniem się od ściany i błądzeniem po omacku. Pewnie jest jedno – mimo wszystko warto jest wyruszyć w tę fascynującą podróż w przeszłość, by dowiedzieć się, dzięki komu pojawiliśmy się na świecie i jak dawniej ten świat wyglądał.
Co stwierdza –
Klaudia Kardas
foto: pixabay, geneteka.genealodzy.pl
