• News will be here
  • Usłyszeliśmy strzały na ulicy. Wyszliśmy zobaczyć, co się dzieje. Na końcu drogi stał jakiś pojazd, który strzelał do wszystkiego, co się rusza. Widzieliśmy dwie osoby, które przechodziły na drugą stronę ulicy. Oni ich ostrzelali, a ci upadli w tym samym miejscu, w którym byli – opowiedział nam 1 maja sekretarz Buczy. W Ukrainie spędziliśmy jeden weekend, ale to, co zobaczyliśmy, zostanie w nas na zawsze…

    Wszystko zaczęło się pamiętnej soboty, 12 marca. Udałam się wtedy na polsko-ukraińską granicę w Zosinie w Lubelskiem. Taki wyjazd chodził za mną od momentu wybuchu wojny. Wytrzymałam dwa tygodnie.

    To, co tam zobaczyłam, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Zrozumiałam wtedy, że obrazki, które widzimy na co dzień w telewizji i internecie, są rzeczywistością. Brutalną rzeczywistością dziejącą się tuż u naszych bram. Wojna? W 2022 roku? W świecie, w którym dbamy o zwierzęta, rezygnujemy z jedzenia mięsa, walczymy o ekologię, o równość? W świecie tak okrutnie doświadczonym II wojną światową? Znowu decydujemy się wyżynać w imię chorej żądzy władzy?…

    Siły dodała możliwość pomocy. Udało mi się sprowadzić do centrum i znaleźć mieszkanie w przydobrońskich Brogach Leonowi, Inie, Nazarowi, Maksimowi oraz Annie i Anheli. Rodzina Leona żyje spokojnie w domu pani Małgosi. W kwietniu chłopcy poszli do szkoły w Mogilnie. Ina jest zdolną kucharką. Rozpieszcza ukraińskimi smakołykami swoją gospodynię, a teraz także podniebienia okolicznych mieszkańców. I ja zrobiłam zamówienie. Pycha!

    Anna z Anhelą najpierw wyjechały do Okołowic pod Łodzią. 23 kwietnia wróciły jednak do Ukrainy, do męża i taty. Tęsknili za sobą i nie chcieli być osobno. Teraz są razem, szczęśliwi i spokojni. Ania twierdzi, że w ich mieście jest względnie bezpiecznie. Jeden alarm dziennie. Ciągle wrzuca na Facebooka rodzinne zdjęcia. Jest dobrze.

    Pobyt w obozowisku w Zosinie pozostawił we mnie pewnego rodzaju niedosyt. Pojawiła się myśl: chcę jechać dalej, do Ukrainy. Pomysł dla jednych szalony, dla innych niezrozumiały. Coś mnie tam ciągnęło. Aż nadszedł wtorek, 26 kwietnia.

    Prolog, czyli jak to się zaczęło

    Rozmawiałam z Ewą Szulc – przekochaną osobą, która 4 marca postanowiła zadzwonić do naszej redakcji, by podzielić się swoim zaangażowaniem w pomoc Ukrainie – i zapytałam, czy trudno jest przekroczyć granicę. „Nie, a Ty chcesz?”. Bardzo. „W piątek jest transport z darami. Mamy wolne miejsce, więc jeśli chcesz…”. Wiedziałam już, że pojadę. Mimo to zapytałam o zdanie moją przyjaciółkę Igę i, również pomagającego Ukrainie, Michała Pietrzaka, szefa pabianickiego sztabu WOŚP. Michał zgodził się pożyczyć powerbanki, które, jak się później okazało, uratowały na wyjeździe nie tylko mnie. Dostałam pozytywny feedback. Zaczęłam przygotowania.

    Już następnego dnia Ewa dała mi numery telefonów do Kasi Rojek i Przemka Łatkowskiego, wiceprezesów pabianickiej fundacji „Wstań i Chodź”. Umówiliśmy się na zapoznawcze spotkanie w czwartek, 28 kwietnia, w ich siedzibie przy ul. św. Jana 48. W fundacji omówiliśmy najważniejsze kwestie. Poznałam też planowaną trasę. Tarnopol, Bucza, Kijów… Byłam nieco oszołomiona jej rozmachem i potencjalnym niebezpieczeństwem. Wyjeżdżamy następnego dnia wieczorem.

    W piątek zbyt dużego pożytku w pracy ze mnie nie było. Nie mogłam się na niczym skupić i myślałam tylko o tym, co czeka mnie w najbliższych godzinach. Nasza ukochana redaktor naczelna   pożyczyła mi na wyjazd flagę Pabianic, żebym mogła podkreślić na zdjęciach naszą pomoc wschodnim przyjaciołom. Wróciłam do domu, umyłam się, spakowałam plecak. Rodzice odstawili mnie na miejsce po 20.00. Pożegnaliśmy się. Ponownie przekroczyłam progi fundacji.

    Zaczęło się pakowanie dwóch busów. Żywność, chemia, śpiwory, zabawki, jedzenie dla zwierząt, które do fundacji trafiły głównie ze zbiórek zorganizowanych w Szkocji oraz dzięki pomocy mieszkańców naszego miasta. Kręciłam się z kawą i telefonem między Ukrainkami pomagającymi nosić rzeczy, członkami fundacji i innymi ludźmi dobrego serca, którzy tego wieczoru się tam znaleźli. Robiłam zdjęcia i dokumentowałam ich pracę. W końcu spotkałam na żywo Ewę i przekonałam się, jak cudowne kobiety mieszkają pod nosem mojej redakcji. Tak, Julita, to o Tobie.

    Pakowanie darów potrwało dłużej niż zakładaliśmy. Z Pabianic wyruszyliśmy przed 23.00. Kierunek:  Warszawa. Z lotniska w Modlinie mamy odebrać Martę, która przylatuje ze Szkocji. To właśnie dzięki niej busy wypchane były po brzegi. Zdecydowała się na podróż do Ukrainy, by na miejscu dowiedzieć się, jaka pomoc jest jeszcze potrzebna. Marta wraz z przyjaciółmi organizuje zbiórki darów od początku działań wojennych, wysyłając je tirami do Polski. A oprócz tego, jest także szaloną, zabawną i bardzo wrażliwą dziewczyną, która stała się naszym wyjazdowym promyczkiem.

    Akt I, próba przekroczenia granicy

    W busie jadę z Przemkiem, Kasią, Martą i Maćkiem, a właściwie Garnkiem, bo tak wszyscy na niego mówią. Garnek – zaprawiony w pomocy na Wschodzie reporter z Łodzi – Ukrainę zjeździł chyba już wzdłuż i wszerz, pomagając w transportach darów i ludzi. Niesamowity chłopak. Jest tutaj z nami, mimo złamanej nogi.

    Kierujemy się na przejście graniczne, które już doskonale znam. Jak się okazuje, nie tylko ja. Na pomocy tutaj Maciek spędził mnóstwo czasu. W Zosinie, jako transport humanitarny, omijamy kolejkę samochodów i podjeżdżamy do szlabanu. Czeka nas jednak niemiła niespodzianka. Strażnik nie chce nas przepuścić. „Proszę stanąć w kolejce, w Zosinie nie ma pasa humanitarnego”. Próby negocjacji, mniej i bardziej kulturalnej, nie przynoszą skutku. Robi się nerwowo.

    Nie chcemy tracić czasu. Podobno w Dorohusku mają pas przeznaczony dla humanitarki. Czeka nas niemal  50 km dodatkowej, niepotrzebnej drogi. Ruszamy. Na miejscu okazuje się, że… żadnego pasa tam nie ma. Ominęliśmy tyle samochodów, ile się udało, i utknęliśmy na malowniczo położonym nad rzeką moście.

    Przy bramkach popisałam się niesubordynacją. Mój charakter podsunął mi pomysł zrobienia zdjęć, mimo że na przejściach granicznych obowiązuje ich zakaz. Szybko zostałam zauważona przez czujnego strażnika, który z groźną miną przywołał mnie do siebie ruchem wskazującego palca. Ostatecznie okazał się być bardzo miłym i wesołym facetem. Przepuścili nas. W końcu jesteśmy w Ukrainie. Jest godz. 10.00.

    Akt II, stepie szeroki…

    Z zaciekawieniem i niezdrową ekscytacją obserwuję widoki za oknem. Za szybą pustka. Pola, trawy, zieleń, lasy. Piękna pogoda, słońce, błękitne niebo. Sielska przyroda, cisza i spokój. Rzec by można – przyjemna wycieczka, miły urlop.

    W busie zaczyna być już trochę niewygodnie. Ciągle kręcę się w poszukiwaniu dogodnej pozycji. Jestem w utrudnionym przez znikający zasięg kontakcie z Julitą i Ewą. Znamy się tak krótko, a one z sympatią tak troszczą się o mnie. Pomoc jednoczy ludzi. Piszę do rodziców, dziewczyn z redakcji i mojej Igi.

    Pędzimy trasą. Brak oznak wojny. „Kiedy będzie coś widać?” – pytam sama siebie. Po chwili karcę się w głowie. Nie można tak myśleć. Najlepiej, żeby nic nie było widać.

    Po pewnym czasie zatrzymujemy się na stacji. Kupujemy lody i rozprostowujemy kości w kwietniowym słońcu. Mocno odczuwam absurd tej sytuacji. To chyba nie jest normalne…

    Akt III, dary dla sierocińca

    Kierunek: Łuck. W podmiejskiej wsi Derno odwiedzamy sierociniec, którym zarządza dyrektor Aleksander Iwanowicz Melnyk. Zostawiamy pudła pełne ubrań, zabawek, słodyczy czy koców. Dzieci – tak paradoksalnie uśmiechnięte i żywiołowe – chętnie pomagają w rozpakowywaniu busa, wyciągając małe rączki po kartonowe pudełka. Marta wygłupia się i po kryjomu wyciąga z pakunków smakołyki. Wręcza je w tajemnicy dzieciakom, które szybko tworzą wokół niej wianuszek.

    Dzieci są otwarte, śmiałe, radosne i zaczepne. Dwie dziewczynki urządzają bitwę o koc-biedronkę. Ta, która wygra, będzie go bronić jak największego skarbu. Wszyscy są dla nas serdeczni i mili. Zostajemy zaproszeni na obiad. Znów nie czuć i nie widać wojny.

    Na stołówce Marta siada do fortepianu. Zaczyna grać i śpiewać. Ludzie dookoła uwijają się, by jak najlepiej nas ugościć. Na stole lądują kolejne smakowitości. Ktoś przynosi gitarę. Marta zmienia instrument i repertuar.

    Wybiera Wilki i „Nie stało się nic”. Gitarę przejmuje Garnek, który kontynuuje piosenkę. Bawimy się, jest miło i wesoło. Przez chwilę zastanawiam się, czy tak można? Czy to taktowne?…

    Posileni postanawiamy się rozdzielić. Jeden pełny bus wyruszy do sierocińca w Tarnopolu, gdzie spotka się z przyjaciółką Ewy Maryną Wojnową, prezeską Polonijnego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego. Drugi wróci do Polski, by zapakować się w magazynie. Nie ma sensu jeździć po Ukrainie z pustym samochodem.

    W podróż do Tarnopola wyrusza Dawid, Kasia i Marta. Ja, Janusz, Maciek-Garnek i Przemek wyruszamy do magazynu w Cieszanowie w Podkarpackiem. Ruszamy. Przed nami jakieś 200 km.

    Akt IV, wracamy do Polski

    Tuż przy granicy z Polską spotkamy się z pierwszym i, na szczęście, jedynym w czasie naszego całego wyjazdu alarmem przeciwlotniczym. To ciągły sygnał i komunikat nadawany po ukraińsku. Profilaktycznie spoglądam w niebo. Ani jednej chmurki. Ani jednego samolotu.

    Na ulicy alarmem nikt się nie przejął. Ludzie idą dalej, jak gdyby nigdy nic. Zero zdenerwowania, zero niepokoju. Przyzwyczajenie? Rutyna? My też jedziemy dalej. Nie wiem, jak powinnam się zachować.

    Tym razem granicę chcemy przekroczyć w Hrebennem. Przed przejazdem czeka sznur samochodów. Znów, jako transport humanitarny, próbujemy go ominąć. Zatrzymuje nas jednak pani strażnik z ukraińskiej kontroli. Mówi, że nas nie przepuści i każe ustawić się w kolejce. Pyta o dokumenty o przewozie darów. Chłopaki się denerwują. Wykręcamy. Stajemy po drugiej stronie drogi.

    Garnek sprawdza w aplikacji obciążenie innych przejazdów. Janusz łapie za telefon i przez kilkanaście minut żali się i narzeka. Ja z Przemkiem idziemy się przewietrzyć.

    Ktoś wpada na to, że skoro już tu jesteśmy, to równie dobrze mogliśmy ustawić się w kolejce aut czekających na przekroczenie granicy. Genialne w swojej prostocie. Chyba powoli wychodzi z nas zmęczenie. Znów wykręcamy i ustawiamy się w sznurze samochodów.

    „Ooo, to znowu Wy”, słyszymy od znajomej pani strażnik. Janusz oświadcza, że za to, jak nas wcześniej potraktowała, nie będziemy więcej pomagać Ukrainie. „Świetnie, zaraz za jego niewyparzony język nas nigdzie nie przepuszczą” – myślę sobie. Wiem, że naprawdę tak nie myśli. To stres i zmęczenie. Mimo tej wymiany uprzejmości udaje nam się przejechać. Jesteśmy w Polsce.

    Zatrzymujemy się w obozowisku, w którym na wolontariuszy czeka ciepły posiłek, grill, napoje i słodycze. Siadamy w czwórkę przy drewnianym stole. Chłopaków zagaduje żołnierz. Pyta skąd są, w jaki sposób pomagają i czy uda się połączyć siły we wspólnym działaniu. Wymieniają się kontaktami.

    Do cieszanowskiego magazynu dotrzemy o 21.00. Tutaj witają nas kolejni zaangażowani, sympatyczni ludzie. Pomagają chłopakom pakować busa. Co mają – dają. Otrzymujemy m.in. mąkę i drożdże. Maciek oświadcza, że pojedziemy do słynnej piekarni w Buczy prowadzonej przez Polaka.

    Znów kręcę się i robię zdjęcia. Wieczór robi się chłodny. Postanawiam wsiąść do busa i poczekać w środku na chłopaków. Nagle słychać jakieś dziwne wybuchy. Fajerwerki? Bomby? Słyszę, jak rozmawiają na dworze, że to straszaki na dzikie zwierzęta. Jest już naprawdę zimno. Zawijam się w koc.

    Po godzinie ruszamy w ślad za dziewczynami. Tym razem granicę przekroczymy w Dołhobyczowie.

    Akt V, nocna podróż przez Ukrainę

    Choć trudno odpoczywać w takich warunkach, próbuję ułożyć się w wygodnej pozycji. W końcu razem z Garnkiem zasypiamy na tylnej kanapie busa. Gdy budzę się po godzinie, mijamy ciągnącą się w nieskończoność kolejkę samochodów. Do mojego zaspanego umysłu dociera powoli, że jesteśmy na przejściu granicznym. Przemek sprytnie manewruje między autami. Znów sposób na humanitarkę.

    Wita nas wielki napis: „Dołhobyczów”. To zdecydowanie największe i najnowocześniejsze ze wszystkich przejść, jakie do tej pory przekroczyliśmy. Wbijamy się na początek kolejki. Czy tym razem się uda i strażnicy nas przepuszczą? Jeśli będą kazali wrócić na koniec, to na przejściu spędzimy chyba ze trzy dni…

    Wszystko idzie po naszej myśli. Mundurowi nie robią problemów, a my już prawie witamy się z gąską, gdy… Ukraińska kontrola bierze od nas dokument o przewozie darów, który po doświadczeniach w Hrebennem załatwiliśmy sobie w Cieszanowie. Różni się od ich wersji. Będą coś drukować i przepisywać. Bez sensu ucieka nam godzina. A miało szybko pójść. Jak nie urok, to…

    Znów po ukraińskiej stronie. Zatrzymujemy się zaraz za przejazdem. Dobudzamy Garnka, którego jako doświadczonego kierowcę ukraińskich dróg, sadzamy za kierownicą. Wszyscy zażywamy rześkiego powietrza, które dobrze nam robi. Zastanawiamy się, czy jechać do dziewczyn do Tarnopola czy prosto do Buczy, w której w niedzielny poranek mamy spotkać się z merem. Ruszamy.

    Wyglądam przez okno. Ciemność, cisza i spokój. Wypatruję symptomów wojny. Wszystko jest nowe, jednocześnie ekscytujące i niepokojące. Nie wiem, co wolno mi czuć, co jest taktowne, a co nie. Nie mam w sobie strachu. Czuję radość, że jestem tutaj z tymi ludźmi, że robimy coś dobrego.

    Jedyną oznaką, że przebywamy w strefie działań wojennych, są pojawiające się coraz częściej na drodze barykady. Sterty opon, worków z piaskiem, żelastwa i materiałów, znajdujące się to z jednej, to z drugiej strony jezdni. Raz pojedyncze, raz podwójne, raz wielokrotne. Raz trzeba ominąć jedną, raz jechać slalomem. Raz zupełnie puste, raz z ukraińskimi żołnierzami. Raz przejeżdżamy bez zatrzymywania, raz musimy okazywać paszporty.

    Żołnierze zaglądają do środka, sprawdzają, ile osób jedzie, pytają o cel podróży. Niektórzy każą otwierać wszystkie drzwi, by sprawdzić, co wieziemy w busie. Niektórzy na widok polskich tablic rejestracyjnych już z daleka machają, że mamy jechać dalej. Niezależnie od tego, czy kontrola jest szybka i powierzchowna, czy dokładniejsza, za każdym razem na koniec widzimy wdzięczność. „Jedźcie szczęśliwie, szerokiej drogi”.

    Zawijam się szczelnie w koc i próbuję zasnąć.

    Akt VI, droga do Buczy

    Budzę się po godzinie. Zaczyna świtać. Na zegarku 4.00. Garnek zatrzymuje busa. Jesteśmy na parkingu w Równem. Słyszę wesoły szczebiot Marty. Nie wiem, jak w tak krótkim czasie udało nam się spotkać. Ponownie robi się gwarno i wesoło. Z chłopakami było dużo spokojniej. Jem pączka, którego Marta wcisnęła mi w ręce.

    Wyskakuję z busa, by się przewietrzyć i dobudzić. Na stacji benzynowej Kasia robi kawę. Ja idę przemyć ręce i twarz. Zaczynam czuć się brudna. Istny survival.

    Dziewczyny opowiadają o wizycie w tarnopolskim sierocińcu. Zostawiły tam dary i spędziły czas z dziećmi. Nie brakowało wzruszeń i łez. Dzieciaki lgną do ludzi i potrzebują miłości. Dawid nie potrafił sobie z tym poradzić. Musiał wyjść na zewnątrz, żeby się nie rozkleić.

    Ruszamy wspólnie w drogę. Kierunek: Bucza. Owijam się w koc, zakładam kaptur na głowę i odpływam we własne myśli, obserwując piękny wschód słońca. Co nas tam czeka? Co zobaczymy?…

    Dostaję sms-a od mamy. „Podobno na środkową Ukrainę spadły bomby. Wszystko ok?”. W porządku. Jedynymi oznakami wojny nadal są barykady i ukraińscy żołnierze z karabinami przewieszonymi na plecach. Poza tym sielskie widoki i piękna pogoda. Paradoks.

    Gdy zatrzymujemy się na chwilę na parkingu przy trasie, Kasia znajduje w prowizorycznym szałasie grupę kobiet z małymi dziećmi. Zanosimy im jedzenie i zabawki, które jeszcze zostały nam w busie. Panie są wzruszone i bardzo nam dziękują.

    Im bliżej Buczy, tym bliżej wojny. Spalony dom, zniszczony samochód, czołg porzucony przy drodze. Zarzuca nas, gdy wpadamy w dziury w zniszczonej przez pociski jezdni. Coraz więcej barykad, coraz więcej żołnierzy, coraz więcej zbombardowanych budynków.

    W pewnym momencie Garnek pyta, czy wiemy, co robić na wypadek alarmu bombowego i ataku. Cisza. „W takim razie macie mnie bez sprzeciwu słuchać”. W Buczy jest piknik, mamy spotkać się z merem. „To miasto to dziś dobry cel na atak rakietowy”. Dociera do mnie, że Maciek ma rację. Piknik. Spotkanie z merem. My to dziś dobry cel na atak rakietowy. Wracam do obserwowania widoków za oknem…

    Akt VII, jak wygląda wojna

    Gdy dojeżdżamy do Buczy, uderza mnie widok… spokoju i normalności. Zwykłe miasto skąpane w pierwszomajowym słońcu. Pogoda jest absurdalnie dobra. Kierujemy się do budynku miejscowej szkoły.

    Przed gimnazjum zorganizowano coś, co nazywano „piknikiem”. Na dziedzińcu rozstawiono stoiska, na których wolontariusze wydają mieszkańcom najpotrzebniejsze rzeczy, głównie „spożywkę”. Ludzie ustawili się w tak długą kolejkę, że nie widać jej końca. Patrzymy na to z niedowierzaniem. „Jak cholerna majówka, miły urlop za granicą” – rzucam do równie zbitej z tropu Marty. Przecież w telewizji mówili o masakrze w Buczy.

    Chodzę między stoiskami i robię zdjęcia. Mijam się z Garnkiem, który kręci własny materiał. Część rozładowuje naszego busa, część posila się barszczem ukraińskim na stołówce. Idę rozejrzeć się po budynku. Widzę paletę z darami z województwa łódzkiego. Być może są wśród nich również te zebrane przez pabianiczan.

    Tuż obok Kasia rozmawia z sekretarzem Buczy. Pyta o to, co wydarzyło się tutaj w ostatnich tygodniach.

    W mieście walki toczyły się praktycznie od pierwszego dnia wojny. Rosjanie zaczęli od ostrzału lotniska Gastomil obok Buczy. Widzieliśmy kilka dziesiątek helikopterów, jakby rój pszczół. Kilka dni później, jak udało się im zdobyć to lotnisko, skoncentrowane kolumny rosyjskich wojsk zaczęły jechać przez Buczę w stronę Kijowa. Ich droga szła przez Irpień. Jedyną szansą, by to zatrzymać, było zniszczenie tej kolumny. I powiem wam, że naszemu wojsku udało się to 27 lutego – opowiadał Taras Shapravsky, sekretarz miasta. – Mniej więcej o dziesiątej – jedenastej duża kolumna około 110 jednostek bojowych szła przez Buczę. Widzieliśmy je przez miejskie kamery. To był bezkres wojsk. Nasza artyleria przeprowadziła atak. Kilka dziesiątek było zniszczonych, a wróg był praktycznie zatrzymany. Pomimo uszkodzonych budynków, w rezultacie naszego spec-zadania nie ucierpiał żaden cywil, nie było rannych ani zabitych. Rosyjska kolumna była zatrzymana. Miejscowi myśleli, że najgorsze, co mogło być, już było i że wróg nie wróci do miasta. Jednak tydzień później przegrupował się i 3 marca po obiedzie z kilku stron zaczął się masowy atak z ponad 300 jednostek bojowych. To były bardzo mocne siły. Polnymi drogami weszli do miasta i przejęli nad nim kontrolę. Byłem świadkiem tego wszystkiego. Przebywałem wtedy na swoim posterunku, w centrum pomocy humanitarnej. Wydawaliśmy leki, jedzenie itp. Usłyszeliśmy strzały na ulicy, ale to nie była ciężka artyleria, tylko lekka broń palna. Wyszliśmy zobaczyć, co się dzieje. Na końcu drogi stał jakiś pojazd, który strzelał do wszystkiego, co się rusza. Widzieliśmy dwie osoby, które przechodziły na drugą stronę ulicy. Oni ich ostrzelali, a ci upadli w tym samym miejscu, w którym byli.

      Ile osób zginęło w Buczy? – zapytała Kasia.

    W tej chwili, według danych federalnej policji, zginęło około 416 ludzi z samej Buczy. To jest trzecie miejsce pod względem ilości zabitych w obwodzie kijowskim. W zbiorowej mogile na 117 pochowanych była dwójka dzieci. Niektóre zginęły razem z rodzicami, spłonęły w samochodzie, z powodu ostrzału. Wszystkich było na pewno nie mniej niż 10. Dosłownie wczoraj była informacja, że znaleziono wspólne groby, gdzie było widać, że przed śmiercią ludzie byli torturowani. Dużo osób zniknęło bez śladu – podsumował.

    W szkole spędzamy godzinę. Później udajemy się do siedziby rady miejskiej.

    Akt VIII, masakra w Buczy

    W urzędzie dostajemy kawę i czekamy na rozmowę. Okazuje się, że mer Buczy jest w tej chwili w Kijowie i nie uda się z nim spotkać. Do stołu siada jego doradczyni Michalina, która opiekowała się nami już podczas pikniku w gimnazjum.

    Parę kroków od siedziby rady miejskiej znajduje się słynna, piękna cerkiew św. Andrzeja Apostoła. Za nią Rosjanie w masowych grobach pochowali zamordowanych mieszkańców Buczy. Teraz teren jest wysprzątany, a ciała przeniesione. Idziemy zobaczyć to miejsce na własne oczy.

    Pod stopami chrzęszczą gumowe rękawiczki, sztuczne kwiaty, buty. Przed nami pusty, przekopany plac. Atmosfera jest ciężka. Praktycznie ze sobą nie rozmawiamy, skupiając się na własnych myślach i emocjach.

    Trudno opisać uczucie rodzące się w zetknięciu z miejscem, które nie tak dawno było świadkiem ogromnej tragedii.

    Razem z Kasią znajdujemy potłuczone ikony. Pojawia się jakaś zagraniczna ekipa telewizyjna. Mamy napięty grafik, ruszamy więc w dalszą drogę.

    Po Buczy obwozi nas Michalina. W końcu widzę to, co chciałam zobaczyć, jakkolwiek źle to brzmi. Oglądamy zbombardowane budynki, powybijane okna, spalone domy i zniszczone samochody. Gdzieś po drodze mijamy starszego pana z psem. Kasia wręcza mu trochę karmy.

    Odwiedzamy podmiejskie złomowisko, na które zwieziono wszystkie śmieci, samochody i czołgi z  ulic. W jednym z aut widzę kalendarz. Bezmyślnie wkładam rękę do środka i przesuwam książkę na fotelu. Nagle za plecami słyszę męski głos: „Lepiej nic w środku nie ruszać, bo mogą być miny”. Mogło mi właśnie urwać rękę. Nie pomyślałam.

    Na złomowisku kręci się kilka osób, w tym kolejna ekipa telewizyjna. Chodzę między wrakami i oglądam ostrzelane, spalone samochody. Znów rodzą się we mnie trudne do opisania emocje.

    Co właściwie czuje człowiek, gdy staje przed czołgiem, który przed chwilą brał udział w walkach o miasto? Co czuje człowiek, dotykając sprzętu, który przed chwilą zniszczył komuś ojczyznę, dom, życie?… Chyba nie potrafię przelać tego na papier.

    Za stertą odpadów majaczą wysokie buczowskie wieżowce.

    Akt IX, piekarnia, pies i stadnina

    Ze złomowiska udajemy się do słynnej piekarni prowadzonej przez Polaka Jacka Polewskiego. Urocza chatka, rodem z XIX wieku, aż pachnie mąką i świeżym, tradycyjnym pieczywem.

    W ramach kontrastu i przypomnienia o toczącej się tu wojnie, za białym budyneczkiem błyszczy w słońcu spalona fabryka.

    Rozpakowujemy busa i przekazujemy drożdże i mąkę. W zamian otrzymujemy przepyszny chleb z chrupiącą skórką.

    W Buczy w nasze ręce trafia Jony – piesek, na którego w Tuszynie czeka jego pani. Uciekając z Ukrainy, pozostawiła go pod opieką miejscowej rodziny, która zdecydowała się nie opuszczać miasta. Jednak, gdy tylko nadarzyła się możliwość sprowadzenia ukochanego pupila do Polski, pracująca w urzędzie miasta właścicielka zwróciła się do fundacji „Wstań i Chodź” z prośbą o „przemycenie” Jony’ego.

    Psiak trzęsie się ze strachu, ale, na szczęście, szybko się uspokaja i aklimatyzuje. Z jakiegoś powodu ze wszystkich wybiera właśnie mnie, mimo że Marta aż podskakiwała z podekscytowania na jego widok. Między mną a Garnkiem organizujemy posłanie. Jony, istny aniołek, grzecznie przeleżał całą drogę. No prawie…

    Kierujemy się do Kijowa. Po drodze odwiedzamy stadninę i teren wyścigów konnych, gdzie mieści się jeden z punktów pomocy humanitarnej. Podczas gdy reszta rozładowuje karmę, ja pilnuję psa i robię porządki na tylnej kanapie busa. Piękna niedziela. Czas wracać do Polski.

    Zajeżdżamy raz jeszcze do podłuckiego sierocińca. Tam ponownie witani jesteśmy z radością i wdzięcznością. Stół, jak poprzednim razem, zastawiony jest pysznościami. Dzieci obdarowują nas szerokimi uśmiechami i wesołymi okrzykami. Piesek wzbudza ogromne zainteresowanie i ekscytację. Wszyscy chcą go pogłaskać i pójść z nim na spacer. Od jednej z dziewczynek słyszę, że wyglądam na 16 lat. Jest naprawdę miło.

    Chcąc odpocząć od gwaru i zebrać myśli, biorę smycz i idę się przejść z Jonym. Musimy się rozruszać. W końcu przed nami jeszcze kawał drogi do domu. Granicę przekroczymy przed północą w Zosinie. Co niepokojące, barykady z ukraińskimi żołnierzami rozstawione są już bardzo blisko Polski…

    By nie kusić losu, w drodze na przejście próbuję ukryć naszego czworonożnego towarzysza pod kocem. Jony ma jednak gdzieś moją przezorność. Postanawia pierwszy raz, odkąd trafił do naszego busa, wydać z siebie dźwięk. I bynajmniej nie było to wesołe szczeknięcie.

    Tym razem granicę przekraczamy dość sprawnie. Po polskiej stronie dopada nas euforia. Włączamy głośno muzykę. Udało się. Jesteśmy w ojczyźnie. Wróciliśmy cali i zdrowi z Ukrainy. Pomogliśmy wielu osobom. Misja wykonana.

    Epilog, czyli powrót do polskiej rzeczywistości

    Do domu weszłam o godz. 6.00 w poniedziałek, 2 maja. Zmęczenie dało w końcu o sobie znać. Jak stałam, tak padłam, jak małe dziecko. Wyjazd odsypiać będę kilka dni.

    W ciągu jednego weekendu pokonaliśmy prawie 3000 km i spędziliśmy 60 godzin w drodze. W sumie przewieźliśmy, przepakowaliśmy i podarowaliśmy blisko 2 tony darów. Odwiedziliśmy 5 ukraińskich miast i 4 razy przekroczyliśmy polsko-ukraińską granicę. 4 stempelki w paszporcie, 2 godziny snu, 2 busy, 7 osób i 1 pies. Najważniejsze jest jednak to, co niepoliczalne. To, ile dobra udało nam się przekazać. A to bezcenne.

    Klaudia Kardas

    foto i wideo: autorka, Fundacja „Wstań i Chodź”

    PS.  Dziś, 27 lipca, mamy 154. dzień wojny. Na terenie Ukrainy dalej rozgrywają się ludzkie dramaty, a w Buczy i innych miejscowościach odnajdowane są kolejne masowe groby.

    Udostępnij