• News will be here
  • To częste, mimo gwaru panującego na polskich dworcach, słowa Ukraińców przybywających do naszego kraju w związku z wojną toczącą się w ich ojczyźnie. Wielokrotnie słyszał je także 49-letni pabianiczanin, który został warszawskim wolontariuszem pomagającym ofiarom tego konfliktu zbrojnego. 

    Rafał Małek, rodowity pabianiczanin urodzony w 1973 roku, do Warszawy wyjechał 26 lat temu. Jego przygoda z pomaganiem rozpoczęła się od spontanicznej zbiórki na rzecz zniszczonego przez powódź Sandomierza. 

    Jak wyglądała ta akcja?

    Udzielałem się w klubie miłośników angielskiej marki samochodów. Kilka razy zorganizowaliśmy dla członków klubu zlot w Sandomierzu. Gdy w 2010 roku miasto nawiedziła ogromna powódź, szybko zorganizowałem zbiórkę wśród członków klubu. Za zebrane w ten sposób pieniądze kupiliśmy trochę potrzebnego sprzętu AGD i pojechaliśmy busem załadowanym po dach do Sandomierza. Widok tego, co wyrządził tam żywioł, był nie do opisania. Pamiętam rodzinny dom dziecka, z którego nurt wody wypłukał dosłownie wszystko, łącznie z podłogą i boazerią. Udało mi się do akcji pomocy namówić dużą firmę. Wyjechał z niej cały tir potrzebnych rzeczy. Do dziś w honorowym miejscu trzymam podziękowania, jakie otrzymałem od burmistrza za zaangażowanie w pomoc dla powodzian. Był bardzo mile zaskoczony naszą spontaniczną akcją.

    Dlaczego postanowił pan zostać wolontariuszem pomagającym Ukraińcom?

    Jestem dzieckiem z zagrożonej ciąży i być może te kilka sekund niedotlenienia sprawiło, że inaczej odbieram świat od moich rówieśników (śmiech). Efektem tego jest moje podejście do ludzi i bezgraniczna ufność, którą wielu nadużyło. 8 marca tego roku jechałem nocnym autobusem na wczesno-poranną zbiórkę na planie filmowym. W Warszawie wszystkie „nocne” zaczynają i kończą kurs na Dworcu Centralnym. Wylądowałem tam o 3.00, kiedy zazwyczaj pełno jest nastolatków wracających z imprez. A tu zaskoczenie! Setki ludzi z trzęsącymi się zwierzakami. Z tulącymi się do matek płaczącymi dziećmi. Setki ludzi siedzących na zimnej dworcowej podłodze. Młodzież biegająca z młodszym rodzeństwem na rękach i pytająca po ukraińsku: „Gdzie jest toaleta?”, „Czy można zdobyć jakąś wodę dla babci?”. Setki ludzi śpiących, gdzie się tylko da. W oczach mieli strach, zrezygnowanie, niepewność, załamanie. Pośród tych ludzkich dramatów biegało kilka osób w białych koszulkach z napisanym mazakiem słowem „wolontariusz”. To, co zobaczyłem spowodowało, że postanowiłem pomóc. W tym samym dniu spotkałem moją przyjaciółkę Iwonę, która przejęta opowiedziała mi, co widziała na dworcu Warszawa Zachodnia. Następnego dnia Iwona postanowiła wyruszyć sama na granicę. Przywiozła do Warszawy swoich pierwszych gości z Ukrainy. Takich kursów wykona jeszcze kilka, łącznie z tymi najbardziej niebezpiecznymi, które zrealizuje już po stronie ukraińskiej, ewakuując matki z małymi dziećmi czekającymi w długiej kolejce do granicy. To bardzo dzielna i skromna kobieta o wielkim sercu. Na stronie Urzędu Miasta Warszawy pojawiły się pierwsze ogłoszenia o naborze chętnych do wolontariatu. Wszedłem na stronę, aby się zarejestrować. Wtedy było jakieś 800 zgłoszeń. Po dwóch dniach zatwierdzono mój akces, a w rejestrze zobaczyłem aż 25.000 zarejestrowanych wolontariuszy do projektu „Wsparcie uchodźców z Ukrainy”.

    Na czym polegał ten projekt?

    Projekt był objęciem pomocą w punktach recepcyjnych i czasowego pobytu, prowadzonymi przez Urząd Miasta Stołecznego Warszawy lub Wojewodę Mazowieckiego, przybywających do nas gości z Ukrainy. Punkty recepcyjne znajdowały się na dworcach Warszawa Wschodnia, Centralna i  Zachodnia. Miejsca pobytu czasowego znajdowały się w dwóch dzielnicach Warszawy, a także ogromny pod nią. Na stronie Ochotnicy Warszawscy został zamieszczony kalendarz z owymi adresami, gdzie można było zapisywać się na 6-godzinne zmiany, łącznie 4 dziennie. Chodziło o każdą formę zaangażowania, od zwykłej logistyki w porządkowaniu i dystrybucji darów po tłumaczenia.

    Jaki był dokładny zakres obowiązków?

    Po uzyskaniu wcześniejszej informacji z PKP lub PSP o liczbie jadących pociągami lub autobusami, zadaniem wolontariuszy było zaopiekowanie się przyjeżdżającymi z granicy gośćmi i zweryfikowanie ich potrzeb. Ciepły posiłek, napój, darmowa karta SIM czy działania związane z dalszą podróżą. Transport bagaży, pomoc w otrzymaniu bezpłatnego biletu, odbiór rodziny i znajomych. Najwięcej osób przyjeżdżało do nas pociągiem z Dorohuska czy Przemyśla. Pociągi miały duże opóźnienia, bo chciały zabrać jak najwięcej osób z granicy. Z noclegami na jedną noc początkowo było trudno, stąd taką noclegownią stał się sam dworzec. Fundacja WOŚP Jurka Owsiaka szybko postawiła ogromny namiot na blisko 200 miejsc, który oferował możliwość prysznica, opiekę dla dzieci, całodobowe wyżywienie. Był jak dobrze zarządzany i sprawnie działający hotel. Nie było tam także problemu z osobami niepełnosprawnymi. Dla potrzebujących czekały wózki czy kule. Wielki szacun za to dla Orkiestry. Nawet gdybyśmy przyszli do namiotu z megaproblemem, zapewne usłyszelibyśmy: „Rzeczy niemożliwe od ręki, na cuda daj nam 10 minut”. Zasadą w Namiocie WOŚP był maksymalnie 24-godzinny pobyt. To było bardzo pomocne. 90% naszych gości potrzebowało tylko krótkiego noclegu. Potem byli odbierani przez rodziny albo ruszali dalej za granicę.

    Atak Rosji na Ukrainę bardzo zjednoczył Polaków w pomaganiu. Jak to wyglądało z pana perspektywy?

    Kiedy pojawiłem się tam pierwszy raz, sytuacja mnie przeraziła. Zobaczyłem dokładnie to samo, co kilka dni wcześniej na Centralnym. Setki ludzi, kilkoro wolontariuszy i koordynatorzy, pracownicy urzędu z ramienia dzielnicy miasta. Koordynatorzy zmieniali się w zależności od tego, jaka dzielnica przejmowała zadania prowadzenia punktu recepcyjnego. Wolontariusze mieli tzw. lidera, czyli kierownika do delegowania zadań. Wolontariuszami byli uczniowie liceum, studenci, pracownicy etatowi, prowadzący własne działalności. Był to idealny obraz siły jedności, przykład społeczeństwa obywatelskiego. Bez żadnych podziałów, razem pomagaliśmy przyjezdnym. Ludzie do punktu przynosili, co tylko mogli, bo w zasadzie wszystko było potrzebne. Miasto przeznaczyło jeden z autobusów miejskich na mobilny magazyn, który wypełniał się z godziny na godzinę aż po dach. Pewna starsza pani, pamiętająca jeszcze okupację, codziennie o tej samej porze przynosiła górę własnoręcznie usmażonych naleśników, które znikały w sekundzie w buziach głodnych dzieci. Ta kobieta ze łzami w oczach jeszcze narzekała, że ze swojej emerytury tylko tak może pomóc tym biednym maluchom… Dla nas każdy gest był wielki i na wagę złota. Pamiętam pana, który przyszedł do punktu i powiedział, że przywiózł trochę pomarańczy. Poprosił, by przynieść je razem z nim z samochodu. Poszliśmy z kolegą. Podchodzimy do dostawczaka. Pan otwiera tylne drzwi, a tam dwie palety pomarańczy… „Trochę” (śmiech).

    Jak ta pomoc się rozwijała?

    Po przeciwnej stronie dworca dzięki Polskiemu Centrum Pomocy Międzynarodowej i Norweskiej Radzie ds. Uchodźców szybko powstały namioty, do których został przeniesiony punkt recepcyjny „akwarium”. W namiocie utworzono punkty różnych fundacji oferujących pobyty w Polsce oraz transport lotniczy i autobusowy w każdą część świata. Był kącik dla dzieci z animatorem i sporą strefą  cateringową, w której całodobowo oferowano ciepłe posiłki, jak i pakiety żywnościowe na podróż. Fundacje zajmujące się pomocą dla zwierząt otworzyły swój całodobowy punkt, w którym można było otrzymać karmę, miski, smycze, maskotki i pojemniki do transportu pupili. Wspomniany wcześniej namiot WOŚP na tyle usprawnił logistykę, że obsługa nawet dużej ilości osób z jednego transportu nie sprawiała kłopotu przy małej ilości wolontariuszy. W punkcie recepcyjnym zestresowane dzieciaki szybko pochłaniał kącik wypełniony pluszakami, kredkami i ogromem różnych zabawek. W pobliżu dworca, bo zaledwie 100 metrów dalej, działał także punkt dla matek z dziećmi prowadzony przez parafię św. Wincentego Pallottiego. Tam także można było skorzystać z prysznica, posiłku i z przekazanych przez wiernych rzeczy. Wokół samego dworca mieliśmy więc trzy punkty krótkiego pobytu. Dla osób, które chciały pozostać w Warszawie, miasto we współpracy z Centrum Pomocy Humanitarnej PTAK Warsaw Expo oferowało aż dwa punkty zlokalizowane w i pod Warszawą. Z punktów PTAK była możliwość wyruszenia w podróż do Europy transportem autobusowym. Do miejsc pobytowych z punktu recepcyjnego transportowały potrzebujących oddelegowane do tego autobusy miejskie z napisem „Dyspozycja”. Wiele osób korzystało z form bezpłatnego biletu PKP i transportu autobusowego, a nawet lotniczego oferowanego przez kilka fundacji, jakie działały w namiocie PCPM. Najdalej – za moich dyżurów – udało się wysłać matkę z córką do… Japonii.

    Najpiękniejsza chwila wolontariatu to…

    Ciężko wybrać tę jedną. Pamiętam jak pewnego dnia, około północy, przyjechał autobus PSP, bezpośrednio z granicy. Była w nim pani, która chciała dostać się do koleżanki do Berlina. Miała ze sobą ostatnią pensję w gotówce, czyli 6500 hrywien. Chciała ją wymienić na euro. Całodobowych miejsc oferujących wymianę jest może kilka i to w samym centrum Warszawy. W Niemczech z kolei ukraińska waluta jest wręcz niewymienialna. Zapytałem więc koordynatora, czy mogę pojechać do kantoru. Efektem było niespełna 140 euro. Bez problemu można policzyć, jak wyglądają średnie zarobki w Ukrainie… Mimo to pani była przeszczęśliwa. Powiedziała, że nie ma jak odwdzięczyć się za okazaną pomoc. Dała mi kilka cukierków, które zabrała na podróż. Takie małe gesty są najbardziej wzruszające.

    A jaka najtrudniejsza?

    Pewnego poranka mieliśmy sporo osób do odprowadzenia na pierwszy pociąg do Berlina, w tym dwie starsze na wózkach inwalidzkich. Wnosiliśmy ze strażakami większe i cięższe bagaże. Straż ochrony kolei windą wciągała osoby na wózkach. Szybko sprawdzaliśmy numery wagonów na biletach i informowaliśmy, jakie będą numery w kolejności od lokomotywy, aby nie dopuścić do zamieszania na peronie. To, co mnie najbardziej uderzyło, to obraz smutnych, zagubionych, wygnanych, skazanych na tułaczkę do obcego kraju ludzi. Ludzi stojących na zimnym peronie, czekających na pociąg do nowego życia. Spojrzenia pełne strachu przed nieznanym, lęku o bliskich, którzy zostali w Ukrainie, lęku o przyszłość swoją i dzieci. Obraz matek dzielnie ukrywających sztucznymi uśmiechami smutek przed swoimi pociechami. Małe dzieciaki, płaczące i kurczowo trzymające się swoich mam jedną rączką, ściskając w drugiej swoją ulubioną zabawkę lub transporter z pupilem. Rodziny z bagażami ograniczającymi się tylko do reklamówki z dyskontu. To na długo zostanie ze mną. Jak policzyła eskortująca nas wtedy policja, w sześć osób odprawiliśmy na pociąg blisko 170 osób i około 20 zwierzaków. Kolega powiedział do mnie: „Wiele rzeczy w życiu widziałem, ale to mnie przerosło emocjonalnie…”. Mam jeszcze drugą poruszającą historię. Którymś z wieczornych transportów przyjechała do nas pani Olena z 4-letnim synkiem Aleksandrem. Chłopiec usiadł na biurku i obserwował, jak spisuję dane z paszportu. Co chwilę chciał przybijać ze mną piątki. Pani Olena powiedziała, że jestem trochę podobny do taty, który na ochotnika zgłosił się do obrony. Być może stąd taka reakcja Olka na mój widok. Gdy już skończyliśmy formalności, ruszyliśmy w kierunku namiotu WOŚP. Nagle nad nami przeleciał helikopter LPR. Chłopczyk zamarł ze strachu. Przysiadł, skulił się i, zakrywając głowę małymi rączkami, krzyczał: „Mamusiu, to te helikoptery! Znów będą strzelać! Ja się boję, ja chcę do taty!”. Pierwszy raz miałem taką sytuację. Aż mnie zmroziło.

    W czasie pomagania uchodźcom zderzył się pan z różnymi historiami. Gdyby miał pan wybrać tylko jedną do opowiedzenia, jaka by to była?

    Podczas któregoś z dyżurów zauważyłem siedzącą w kącie panią. Trzymała skromnie małą torebkę na kolanach. Unikała spojrzeń wolontariuszy, wyglądała więc jakby na kogoś czekała, a nie jak osoba potrzebująca pomocy. Podszedłem do niej z koleżanką rozmawiającą biegle po ukraińsku i spytaliśmy,  w jaki sposób możemy jej pomóc. Na początku kobieta deklarowała, że niczego nie potrzebuje, ale koleżanka czuła, że coś jest nie tak. Okazało się, że pani Tatiana była mieszkanką Kijowa. Mąż z synem zapisali się na ochotników do obrony terytorialnej. Syn stracił w walce obie dłonie, a mąż został ranny. Dodatkowo rakieta wystrzelona z rosyjskich pozycji uderzyła w ósme piętro wieżowca, w którym mieszkała. Ona mieszkała na trzecim. Strażacy pozwolili tylko na zabranie dokumentów i ze wzglądu na niestabilną konstrukcję bloku zarządzili natychmiastową ewakuację. Gdy dodzwoniła się w końcu do męża, w słuchawce usłyszała stanowczy głos: „Uciekaj do Polski!”. Wsiadła w pociąg z Kijowa do Warszawy. Wyjechała pierwszy raz za granicę. Wysiadła na Dworcu Wschodnim i po cichutku usiadła w kąciku punktu recepcyjnego. Dzięki specjalnej fundacji znaleźliśmy rodzinę, która otoczyła ją opieką. Była też historia babci, która nie mając żadnej rodziny w Polsce, przyjechała tu z trójką swoich nastoletnich wnucząt. Na nasze pytanie, co z rodzicami, dała nam do zrozumienia, że zginęli, ale dzieci jeszcze o tym nie wiedzą. Udało się pomóc z mieszkaniem, ale wiemy, że to był dopiero początek. Oprócz natychmiastowej pomocy materialnej potrzeba będzie im dużo tej psychicznej.

    Ludzkie nieszczęścia zawsze na nas w jakiś sposób oddziałują. Jak pan sobie z tym radził?

    Podczas dyżurów był cały wachlarz emocjonalny, łącznie ze złością. Mówiono, w jaki sposób radzić sobie z emocjami, aby osoba, której pomagamy, miała pełne przeświadczenie, że ma w nas oparcie. Trudno było się nie rozklejać. Gdy wracałem do domu, przychodziła świadomość, że godzinę temu poznałem kogoś, komu pomogłem pojechać gdzieś w dal, być może tym samym ratując mu życie i kreując nową drogą w jego życiu. Nie zmienimy całego świata, ale warto zrobić wszystko, aby zmienił się świat dla jednej osoby. Czasem przez kilka dni musiałem zająć się czymś innym, przekazując jednocześnie koordynatorowi swój prywatny numer telefonu z informacją, by dzwonił, jeśli będzie taka potrzeba. Myślę, że kumulacja emocji będzie jak ta bokserska gruszka. Za jakiś czas przywali.

    Jak doszło do spotkania z Jurkiem Owsiakiem?

    Odwiedziła mnie wspominana już przyjaciółka Iwona. Towarzyszyła mi, gdy odprowadzałem kolejnych gości do namiotu WOŚP. Rozmawiamy i wchodzimy na recepcję, a obok stoi ktoś podobny do Jurka Owsiaka. Myślę sobie: „Nieee, to chyba nie on”. Jednak głos i charakterystyczne „siema” rozwiązały ostatecznie tę zagadkę. Bardzo cenię sobie to, co robi jego fundacja od tylu lat. Są takie osoby, z którymi chciałbym mieć pamiątkowe zdjęcia. Tak właśnie się stało z panem Jurkiem. Poprosiłem, zgoda była natychmiastowa, cyk i jest.

    Dziękujemy za rozmowę i podzielenie się z nami swoimi doświadczeniami.

    Klaudia Kardas

    foto: zbiory własne

    Udostępnij