• News will be here
  • Pabianiczanin Robert Lewera, podróżnik, miłośnik biegów oraz wypraw górskich, wybrał się w lipcu na Islandię. W swojej relacji z wyprawy zdradza, jak spełniło się jego marzenie.

    Wulkaniczna wyspa na granicy Atlantyku i Oceanu Arktycznego jest najmłodszym obszarem kontynentu europejskiego, położonym na „gorącym punkcie” styku płyt tektonicznych. Na Islandii występują liczne aktywne wulkany, m.in. Hekla, Katla, Hvannadalshnúkur (najwyższy szczyt kraju). Potwierdzeniem aktywności wulkanicznej są liczne gorące źródła oraz gejzery wykorzystywane na dużą skalę jako tania energia do ogrzewania mieszkań. Występuje masa wodospadów.

    Islandia to piękny kraj, ale sami Islandczycy twierdzą, że latem tak, ale pozostała część roku to deszcze, śniegi, silne wiatry i noc polarna, czyli depresja. Jednak duża część gospodarki napędzana jest przez turystykę, a marzenia napędzają wyjazdy na tę wyspę. Warto być tu dla marzeń.

    Wybraliśmy się w cztery osoby, wcześniej wypożyczając auto z napędem na cztery koła (innego nie warto) wraz z namiotami, materacami, śpiworami, kuchenką oraz prawie całą kuchnią. Polacy na wyspie stanowią prawie 10% populacji i nam auto udało się wypożyczyć także od Polaków.

    Podróż trwała tydzień. Przed naszym wylotem wyspę nawiedzały trzęsienia ziemi, gdyż nowy wulkan się budził. Dzień po przylocie też mieliśmy 5 w skali Richtera, ale wstrząsów nie odczuliśmy. Ale następnego dnia po trzęsieniu obudził się wulkan. Myśli były różne, euforia, że zobaczymy takie zjawisko, oraz obawa, że erupcja wstrzyma loty i zostaniemy dłużej na wyspie. Planowaliśmy go zobaczyć w ostatni dzień pobytu.

    Przywitał nas dzień polarny i taki stan, że wcale nie odczuwaliśmy potrzeby snu. Pierwsze punkty do zobaczenia to były pola lawowe z dymiącymi gejzerami, małe wulkany czy też ostre klify oceaniczne. Zawsze przy dymiących skałach pojawiały się gorące źródła. Większość miała temperaturę za wysoką na kąpiel, ale część się nadawała. Dziesięć miesięcy temu zakończył aktywność wulkaniczną Fagradalsfjall, czyli najsłynniejszy wulkan świata roku 2022. My zrobiliśmy rzecz szaloną, gdyż przeszliśmy przez pole lawowe z miejscami, gdzie wydobywały się gorące trujące gazy, i weszliśmy na bardzo stromy wierzchołek wulkanu. Chodziliśmy po kruchej skorupie wulkanicznej, nad tunelami lawowymi, które mogły się zapaść. A wejście na kruchy wierzchołek, niemalże taki żużel czy popiół, to już była pełna adrenalina, wszystko mogło się bardzo łatwo oderwać.

    Potem znaleźliśmy długą jaskinię lawową, w której przy powrocie pomyliliśmy korytarz i obawialiśmy się zabłądzenia. W końcu znaleźliśmy właściwy korytarz i wyjście. Wieczór spędziliśmy w gorących źródłach, leżąc w wodzie do trzeciej nad ranem. Było widno.

    Obowiązkowym punktem wizyty jest miejscowość Geyser, a blisko niej potężny wodospad Gulfoss. Tu straciłem czapkę przy dużym porywie wiatru…

    Warto wjechać w interior, drogami oznaczonymi literą F i trzema cyframi. To są najtrudniejsze drogi tylko dla pojazdów z napędem na 4 koła i najlepiej, aby to były konkretne pojazdy. Nasz SUV Dacia Duster, nie wiemy, jakim cudem, pokonywał te trasy. To jazda przez rwące potoki, często szerokie jak nasze tradycyjne rzeki. Wszędzie dużo kamieni na szosie, częste podjazdy pod górkę. No i stało się, przy jednym pokonywaniu rzeki urwaliśmy osłonę silnika, zahaczając o kamienie w rzece. Trytytki i mocne sznurki pomogły kontynuować podróż, osłona po paru godzinach została wyprostowana i przywiązana. Trzeba mieć mocne nerwy na jazdę autem po takim off-roadzie.

    Kolejnym punktem do zrobienia był trekking w Landmannalaugar, czyli górach tęczowych, a wcześniej kolorowy wulkan Ljotapolli. Na wyspie jest mnóstwo owiec, jest ich cztery razy więcej niż mieszkańców. Jest też bardzo dużo koni. Jak mówili nam Islandczycy, konie też się zjada, nie mówiąc o owcach. Wcale nie widać krów na łąkach. Odwiedziliśmy też farmę harðfiskur, czyli ryb suszonych na świeżym powietrzu, jednak ich nie próbowaliśmy.

    Atrakcją wyspy jest Czarna Plaża z bazaltowymi słupami oraz kolorowymi ptakami – maskonurami. Trzeba też zobaczyć wrak samolotu Dakota. Kolejna plaża to Plaża Diamentowa, czyli z topiącymi się kawałkami, tzw. cielącego się lodowca. Jedziemy dalej w interior i rano budzimy się przy jednym z najbardziej malowniczych wulkanów – Raudibotn. Jeszcze przed śniadaniem robimy sobie dwugodzinny spacer, aby nań wejść. Czujemy się jak na Marsie czy Księżycu, żadnego człowieka w promieniu 100 km, sami na tej wulkanicznej planecie, krajobraz nieziemski, pełna paleta kolorów. To najpiękniejsza góra, na jakiej byliśmy.

    Kolejne miejsce, które robi na nas wrażenie, to bazaltowy kanion Studlagil. Docieramy tam w deszczu, schodzimy w dół i trawersujemy mokre skały kanionu. Pogoda się psuje i robi się deszczowo, zimno, temperatura odczuwalna nad ranem poniżej zera. Tego dnia wybieramy hot springs, w których pływamy do drugiej w nocy. Rozmawiamy z Islandczykami i dowiadujemy się, że tutaj w ogóle nie ma burz z piorunami, ale za to są zorze polarne i erupcje wulkanów.

    Ostatniego dnia wjeżdżamy na lodowiec Langjokull, jest zdecydowanie zimniej. Chcemy jednak dostać się do aktywnego krateru Litli Hrutur. Jednak wulkan jest zamknięty dla zwiedzających, palą się mchy, a dym grozi zatruciem. Próbujemy obejść blokady i prawie się udaje, zabrakło może dwóch godzin wędrówki, aby się tam dostać.

    Wracamy, bo mamy lot powrotny. Z samolotu szczęściarze mają jeszcze możliwość zobaczyć aktywny wulkan…

    opowiadał:  Robert Lewera

    foty: zbiory autora

    Udostępnij

    Jeden komentarz

    Możliwość komentowania została wyłączona.