Są modne i chętnie puszczane przez nowożeńców i ich gości oraz wczasowiczów. Ludzie jednak nie zdają sobie sprawy, ile potrafią wyrządzić szkód.
Sezon wakacyjny jeszcze trwa. Pabianiczanie na wypoczynek najchętniej wybierają nasze morze. Jedną z głównych nadmorskich atrakcji jest puszczanie tzw. „lampionów szczęścia”. Wybierając się wieczorem na plażę, można zobaczyć tłumy turystów, którzy ochoczą wzniecają lampiony do góry. Wystarczy też przejrzeć facebookowe konta naszych znajomych, by zobaczyć, że chwalą się tym zjawiskiem.
Mniej entuzjastyczni są tzw. „tubylcy”. Oni lampionów szczęścia wprost nie znoszą i słusznie twierdzą, że sieją zbyt dużo spustoszenia w faunie i florze Pomorza.
– Spotykamy tutaj wiele osób z województwa łódzkiego i za pośrednictwem waszej gazety chcielibyśmy poprosić, by darowali sobie puszczanie tego chińskiego badziewia. Lampiony spadają później na nasze posesje, niszczą roślinność, zawieszają się na drzewach i próbują je jeść zwierzęta. Dla minuty przyjemności nie warto wyrządzać tylu szkód – mówi 27-letni Marcin Raducki.
Konsekwencje mogą być jednak i większe. W 2011 roku na Opolszczyźnie wypuszczony przez weselników lampion podpalił traktor, jeszcze chwila i spłonęłoby całe gospodarstwo rolne. W 2012 w Poznaniu podczas Nocy Kupały zapalił się tramwaj. W 2013 we Władysławowie lampion spowodował pożar dachu ratusza. W 2014 w Prószkowie spaliły się pomieszczenie gospodarcze, wiata i dwa samochody.
Na Półwyspie Helskim mnóstwo jest pól kempingowych. Niejednokrotnie palące się lampiony spadały i na namioty, i na przyczepy, siejąc spustoszenie.
W wielu krajach na świecie puszczanie chińskich lampionów zostało już zabronione. U nas teoretycznie można zostać pociągniętym do odpowiedzialności, jeśli spadający lampion wznieci pożar. Tylko kto zlokalizuje sprawcę? Nie wolno też puszczać „światełek” w pobliżu lotnisk (elementy konstrukcji po dostaniu się do silnika mogą spowodować wypadek). O całkowitym zakazie sprzedaży lampionów nie ma na razie w Polsce mowy.
Turystka z Helu